Spowiedź klubowicza

Do czystej sportowej jazdy nie ma lepszych aut

Od zawsze byłem zakręcony na punkcie aut. Chciałem mieć ich jak najwięcej i gdy tylko posiadłem takie możliwości, zacząłem szaleńcze wydawanie pieniędzy na nie. Początkowo sądziłem, że w tej grze chodzi o posiadanie jak najlepszego auta, stopniowo więc wymieniałem swoją aktualną dumę i radość na coraz lepszy model. Moje auto było coraz mocniejsze, szybsze, efektowniejsze. Docelowo widziałem się w Porsche 911 – szczycie tej piramidy. To była moja motywacja.

Nie ma auta do wszystkiego

Mój światopogląd uległ zmianie, gdy zacząłem jeździć w amatorskich imprezach sportowych. Mimo że moje ówczesne Audi S4 było bardzo szybkie, to było mi go po prostu szkoda. Miarka się przebrała, gdy urwałem koło nie mieszcząc się w zakręcie. Zostałem na kilka tygodni bez auta a całe moje jestestwo cierpiało katusze widząc zmasakrowaną eSkę, w którą włożyłem tyle pracy i pieniędzy. Zrozumiałem, że potrzebuje dwa auta – jedno na co dzień, wychuchane i wydmuchane, drugie do zabawy i nauki.

Zaczęło się inwestowanie równolegle w dwa auta – coraz wygodniejsze codzienne i coraz szybszą rajdówkę. Pieniądze płynęły tak szerokim strumieniem, że musiałem rzucić pracę etatową i założyć własny biznes, by na to wszystko zarobić. Po kilku latach stałego rozwoju jeździłem na co dzień luksusową siódemką i bawiłem się Imprezą STi. Wszystko było na swoim miejscu a życie takie piękne.

Do czasu gdy otrząsnąwszy się z amoku rozwijania firmy, wybrałem się na pierwsze od wielu lat wakacje. Podróż po skąpanych w słońcu śródziemnomorskich kurortach w krowiastej czarnej siódemce była traumą. Jakbym się wybrał na plażę w kożuchu. Zaraz po powrocie kupiłem Mazdę MX-5, aby każdym słonecznym dniem cieszyć się bez dachu nad głową.

Im dalej w las…

Pamiętam ten ciepły letni wieczór, gdy kolega przewiózł mnie M3. Tylny napęd – ostateczne wyzwanie dla kierowcy. Kolejna obsesja. Zacząłem zbierać pieniądze. Jakoś dałem radę i zacząłem zgłębiać tajniki nadsterowności.

I wtedy nadszedł ten dzień, gdy dostałem od dealera 911 C4S na jeden dzień. Co to był za dzień. I co za ból, gdy patrzyłem na cennik. Ale nie mogłem przestać o nim myśleć – ten chrapliwy bulgot boksera, te klasyczne kształty, to jedyne w swoim rodzaju wnętrze i pozycja za kierownicą. Myślałem już tylko o jednym.

Wtedy dotarło do mnie, że jestem chory. A raczej uzależniony. Nie piję, nie palę, nie gram w ruletkę ani pokera. Jestem uzależniony od aut. Chce ich jak najwięcej. Chce je wszystkie.

Świat to za mało

Gdy dochrapałem się 911, stwierdziłem, że nie mam już miejsca w garażu na piąte auto. Co gorsza, gdy po raz pierwszy od kilku miesięcy chciałem się przejechać MX-5, okazało się, że padł akumulator i z planowanej frajdy nici. I tak było stale. Zapisałem się na rally sprint i odkurzyłem wszystkie swoje akcesoria – kombinezon, kask, rękawice, buty – posprawdzałem auto i zrobiłem trochę kilometrów rozgrzewkowych. Gdy następnego dnia rano pojawiłem się na badaniu technicznym, zostałem odesłany z kwitkiem – skończył się termin ważności przeglądu. Zamiast jak niegdyś dawać mi przyjemność, moje ukochane auta zaczęły mnie frustrować. Zabiegany nie ogarniałem logistyki i formalności z nimi związanych. Zacząłem myśleć o zatrudnieniu kogoś do zajmowania się moim garażem.

To wydawało się być jakimś rozwiązaniem. Mało racjonalnym, ale też co w tym moim hobby jest racjonalne… Przynajmniej stan posiadania mnie satysfakcjonował. Akurat… Do pierwszego razu za kierownicą Ferrari. To dopiero jest legenda. Niczego nie mogę zarzucić mojej 911, ale Ferrari to Ferrari. Chcę je mieć. Nie zamiast Porsche, ale wraz z nim. Zacząłem częściej jeździć supersamochodami – Lambo, Aston, Maserati. Każdy bym chciał, bo każdy jest taki fascynujący. I każdy tak abstrakcyjnie nieracjonalny, niepraktyczny i tracący na wartości szybciej niż kawior na słońcu.

Kres, który stał się początkiem

Zrozumiałem, że nigdy nie będę mieć ich wszystkich. Że nawet gdyby było mnie stać, to nie miałoby to sensu i to nie tylko ekonomicznego, ale i praktycznego – przecież już z pięcioma autami nie daję rady. Ogarnęła mnie melancholia – czyżbym osiągnął kres tej drogi. Przecież chcę jeszcze…

Melancholia rozwiała się, gdy usłyszałem, że Hołek – mój idol z czasów rajdowych fascynacji – uruchomił pierwszy w Polsce klub supersamochodów…

Jestem więc tu i teraz – klubowiczem – i po raz pierwszy czuję, że wszystko ma sens. Zacząłem nawet sprzedawać część swoich aut, bo mając do dyspozycji klubowe wystarcza mi auto codzienne i jedno dla przyjemności, którym najczęściej jeżdżę i do którego lubię wsiadać czasem nocą, pod wpływem spontanicznych impulsów. Całą resztę daje mi klub. I to na poziomie, jakiego sam nigdy bym nie osiągnął.

Dzięki, Krzysiek!

... a gdy mam zbyt dużo, to zamiast jeździć, auta stają się eksponatami

Artur / Klubowicz Supercar Club Poland

Powrót

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *