Tag: is_tag 1 2 3 8

Mazurska jesień

Jesienny ciepły wieczór, światła lamp odbijające się w tafi spokojnego jeziora i supersamochody. Jak oddać magię takiej chwili? Obrazem, ale nie(-)zwykłym.

Klimat jezior mazurskich jest czymś niepowtarzalnym nie tylko między Odrą a Bugiem. Przekonaliśmy się o tym po raz kolejny podczas ostatniego Gran Turismo w rodzinnych stronach Hołka. Choć kilka dni wcześniej, podczas Odysei Włoskiej, oglądaliśmy perły alpejskiego pejzażu – Como i Gardę – nie potrafiliśmy nie zachwycić się aurą polskiego Pojezierza. Spokój i plastyka jesiennych barw rodem z malarstwa Chełmońskiego uspokaja, zmusza do refleksji. Jest wspaniałym zwieńczeniem dnia pełnego motoryzacyjnych wrażeń.

Supersamochody? Tak, ale w wielkim mieście, na tle wieżowców, w zimnym rtęciowym świetle odbijanym w lustrze asfaltu. Czy aby na pewno? Okazuje się, że industrialne supersamochody mogą pięknie wpisywać się w liryczne otoczenie mazurskich jezior. Wystarczy odpowiednie oświetlenie i artysta obrazu, który skomponuje te elementy w harmonijną całość. Za sprawą fotografa Mateusza Klimka zobaczyliśmy nowe oblicze arcydzieł inżynierii z klubowego garażu. Akcja rozgrywa się na planie hotelu Amax w Mikołajkach i Jeziora Mikołajskiego – korytarza łączącego Jezioro Tałty ze Śniadrwami. Miłego oglądania.














Powrót

Podróż w wielkim stylu

Gran Turismo to radość z pokonywania przestrzeni, swobody, bycia co chwila w innych miejscach |  fot. Odyseja Włoska Supercar Club Poland 8-12.10.2013

Podróżujemy coraz częściej, niemal zawsze w pośpiechu i po coś. Gran Turismo to powrót do korzeni – podróży dla przyjemności, w której droga jest celem.

Podróże spowszedniały, coraz rzadziej odczuwamy poruszenie przed zbliżającą się eskapadą. Środki komunikacji stały się narzędziami, jak żelazko, czy laptop. Od do. Z miejsca na miejsce. Zawsze w konkretnym celu. Nawet na urlop jedzie się lub leci, by odpocząć – przyczyna podróży też jest precyzyjnie określona. Praktyczne podejście do podróżowania nawet u entuzjasty może zabić radość z jazdy. Dzieje się tak, jeśli trasy, które pokonujesz, powszednieją; traktujesz je beznamiętnie, jak zadanie do wykonania – szybko, sprawnie, bez zbędnego gadania. Odtrutką na tę zarazę codzienności jest Gran Turismo.

Włoskie korzenie

Gran Turismo lub Grand Tourer – ta nazwa wywodzi się od rodzaju samochodu skonstruowanego z myślą o podróży. GT to samochód coupe, zdolny do pokonywania długich dystansów z wysokimi prędkościami. To jednak nie wszystko, nie może zapominać o komforcie, musi rozpieszczać przestrzenią i wygodą. Wszystko po to, by po przejechaniu kilku tysięcy kilometrów wysiąść w lepszym nastroju niż przed podróżą. Pionierami byli Włosi – któż inny byłby zdolny do wyznaczenia kanonów tej klasy, jeśli nie konstruktorzy Alfa Romeo, Ferrari czy Lancii. Koronnym przykładem współczesnych GT są samochody Maserati i Aston Martina.

Motoryzacyjny slow-life

Gran Turismo to analogowa przyjemność w świecie cyfrowych podróży. Ile razy jeździcie gdzieś okrężną drogą? Gdzie Was fantazja poniesie. Tu chodzi o niespieszność podróży, ale nie w kontekście jej tempa, lecz przeżywania płynących z niej doznań. Możesz wszystko, ale niczego nie musisz. Przerwa na łyk górskiego powietrza po fascynujących kilometrach przez malowniczą przełęcz – jak najbardziej. Degustacja specjałów miejscowej kuchni – z przyjemnością. To radość z pokonywania przestrzeni, swobody, bycia co chwila w innych miejscach.

Perły w popiele

Przepis na Gran Turismo w wydaniu Supercar Club jest niezmienny. Podróżowanie supersamochodami – z klasą i stylem, przy czym bardziej chodzi o jakość prowadzenia samochodu niż ubioru – po wymagających trasach, z dala od miejsc (na-) znaczonych w przewodnikach. Po sezonie turystycznym, kiedy maleje ruch, szukając płynności jazdy w rytm napotykanych dróg. Gran Turismo to dla nas sztuka planowania podróży, doboru dróg, przystanków, noclegów, restauracji. Wyszukiwania pereł w komercyjnym popiele. To także styl bycia, daleki od współcześnie lansowanego.

Tegoroczna Odyseja Włoska jest tego najlepszym przykładem. W 5 dni przemierzyliśmy prawie 2.000 km po Alpach, wyżynach Lombardii i Emilii-Romanii, jeżdżąc po śladach legendarnego Mille Miglia i wybierając po drodze to, co najciekawsze. Włoską jesień podglądaliśmy nad jeziorami Como i Garda, w Modenie natomiast kulisy powstawania modelu Huayra, cudownego dziecka Horacio Paganiego. Rajska Zatoka powitała nas szkwałem jakby dla kontynuacji wrażeń zza kierownicy na trasach testowych Ferrari. Nie zabrakło specyfiki starego miasta Emilii – Reggio Emilia – z posadzkami z płyt kamiennych, okiennicami poszatkowanymi żaluzjami i zapachem kawy na każdym rogu. Zresztą zobaczcie sami.

Samochody czekają już na nas na starcie w Monachium. Choć jeszcze na lotnisku, Uczestnikom wybrzmiewa już w uszach: Gentlemen, start your engines!

Pierwsza noc u podnóża Alp, jeszcze w Bawarii, w malowniczo położonym zamku pamiętającym początek XX wieku. Zbieramy siły na pierwszy dzień Odysei Włoskiej

Squisita eleganza. Echm… Auserlesen Eleganz

Rankiem budzi nas deszcz, choć nie gasi entuzjazmu. Ruszamy w alpejskie przełęcze

Dynamiczna dojazdówka w góry rozgrzewa oleje i wyostrza koncentracje. Co za widoki!

Na Stelvio zaczyna się robić wąsko, szczęśliwie zmniejszony ruch pozwala korzystać z całej szerokości drogi

Przed szczytem najpiękniejszej drogowej przełęczy świata jest już bardzo wąsko i ślisko. Wszelkie złe przyzwyczajenia z bezrefleksyjnego przemieszczania się po mieście muszą pójść w odstawkę

Na szczycie szybka kawa i deser. Ma wyostrzyć apetyt przed pasjonującą drogą w dół i pysznym regionalnym obiadem w Bormio

Wszystko już przygotowane. Menu wydobywa najcenniejsze skarby kuchni lombardzkiej

Nam najbardziej przypada do gustu multimięsny szaszłyk z dziczyzny podawany w asyście arcysmacznego… grysiku. Z godnym podziwu doborem dodatków charakterystycznym dla Włochów

Nocleg tym razem nad Como w świątyni elegancji. Dosłownie i w przenośni. Krawaty na srebrnej tacy przed wejściem do restauracji dla zapominalskich mówią same za siebie

Następnego dnia czekają jachty Azimut. Rajska Zatoka powitała nas atramentowym niebem i silnym witrem zapowiadającym jednak rychłe nadejście pięknej pogody

Jeśli jachty, nie może zabraknąć przyjaciół z bliskiego wschodu. Przyznacie, dobór koloru adekwatny do klimatu mariny

Morze Liguryjskie i morze… łódek. Asfalt ustępuje wodzie, choć konie mechaniczne będą dalej. I będzie ich aż 4000!

A oto nasz dom na wodzie. Na dachu nie zabrakło nawet jacuzzi

W środku bardzo przytulnie. Dobrze poczują się tu nawet ci marynarze, co nie z żelaza, a z drewna…

Z łódek spowrotem do samochodów, tym razem na trasy legendarnego Mille Miglia. Zakręt w zakręt, siodło w szczyt, prawdziwa drogowa nirwana

Jak zawsze priorytet toru jazdy, uczymy się drogi, wczuwamy w jej rytm. Wspominamy legandarnych kierowców, którzy rywalizowali na tych samych serpentynach

Przypadkowy postój? Nic z tych rzeczy, nasze gran turismo nie ma ani jednego przypadkowego elementu. Tym razem idziemy coś zjeść. Tradycyjnie z wybornym stylem i smakiem

Tym razem specjały kuchni Sycylii. W środku Apeninów ukrytą osterię prowadzi małżeństwo Sycylijczyków

Po jedzeniu ruszamy ponownie na jedne z najlepszych dróg w Europie. Każdy zakręt, każdy kilometr to nowa pasjonująca przygoda. Punkt docelowy – ojczyzna supersamochodów Maranello

Po dynamicznej przejażdżce humory dopisują, czuć charakterytyczne i bardzo przyjemne poruszenie. Depresja nam nie grozi, co tylko potwierdzają wskazania barometru

Wizyta w Pagani i zjawiskowa Huayra. Horacio zachwyca swoim przywiązaniem do detali, perfekcji inżynieryjnego wykończenia, wiernością swoim ideałom, od których odchodzą jego konkurenci. To marka dla prawdziwych pasjonatów, z prawdziwie zasobnym portfelem

Jesteśmy w miejscu ze wszech miar wyjątkowym. O czym przekonać się można na każdym rogu, nawet tym zajmowanym przez maleńką myjnie

Po cudach z włókna węglowego przyszła pora na te z mleka. Sztuka wytwarzania parmigiano, czyli popularnego parmezanu, zarezerwowana jest dla rolników z Emilii-Romanii. My kosztujemy tego najsmaczniejszego, tak dalece innego od serwowanego w dowolnej włoskiej restauracji w Polsce

Miejsce, w którym gościmy, szczególne jest nie tylko ze względu na ser. Trafiamy na unikalną w skali świata kolekcję klasycznych Maserati. Każdy stojący tu okaz potrafi przyćmić estetyką większość współczesnych supersamochodów. Także ceną…

Tymi samochodami ścigały się legendy Mille Miglia, ze Stirlingiem Mossem, Tazio Nuvolarim i Giuseppe Camparim na czele. Bycie przy nich, poczucie klimatu tamtych lat jest czymś niebywałym dla pasjonata motoryzacji

I znowu chwila oddechu od asfaltu i benzyny. Wczesna jesień nad Lago di Garda jest piękna, ze względu na turystyczny spokój i ożywcze powietrze. Relaks na leżakach ze starannie dobranym akcentem kulinarnym powoduje, że nie chce nam się ruszać z miejsca

Sirmione to kolejne miejsce dla koneserów. Wspaniała średniowieczna architektura, niepodrabialny klimat brukowanych uliczek i drewnianych okiennic. Przyjechaliśmy tu odetchnąć przed dalszą podróżą, która tym razem, niestety, czeka nas już w powietrzu

Takie widoki zasilają akumulatory na długi czas. Otwierają oczy na wykwintny styl, którego tak bardzo brakuje między Odrą a Bugiem

Lotnisko w Mediolanie kończy naszą podróż. Chwilowo. Do następnej

Powrót

Targi Frankfurt 2013

Na zachodzie bez zmian – ciśnie się nam na usta po odwiedzeniu tegorocznych Targów we Frankfurcie

Gdyby rynek wtórny supersamochodów miał swój indeks, po Frankfurcie poszybowałby w górę. Producenci zatraceni w wyścigu ekologiczno-technologicznym zapominają, dla kogo tworzą swoje dzieła. Tak, nowości są coraz szybsze, czystsze, samowystarczalne, pobudzają wyobraźnię dotąd niespotykanymi liczbami i skomplikowaną terminologią tkwiącą pod karoseriami. Co z tego, jeśli cała ta ideologia coraz mniej służy świadomym kierowcom, a wychodzi na przeciw zlaicyzownym odbiorcom szukającym jedynie zaspokojenia potrzeby posiadania samochodu z kategorii naj.

Wśród kilkudziesięciu odwiedzonych przez nas stoisk raptem kilka modeli rokowało ciekawą przygodę za kierownicą. Reszta zasili przyfabryczne muzea i dostanie się w ręce szoferów na usługach paliwowych magnatów. Wśród pozytywnych zaskoczeń Ferrari Italia Speciale schodząca z wagą do poziomu małolitrażowych hatchbacków, choć do pełni przyjemności nadal brakuje jej pedału sprzęgła. Urzekła nas Corvette Stingray z ciasną manualną 7-stopniową skrzynią biegów i, wreszcie, europejskim smacznym wnętrzem. Uśmiecha się do odbiorcy ze starego kontynentu i wygląda na to, że ze wzajemnością. Wróżymy jej pomyślną przyszłość nie tylko za oceanem. W przeciwieństwie do 918 Spyder, który pomimo zachwycającej sylwetki i osiągów nie zasługuje na miano godnego następcy Carrery GT. Kto jak kto, ale mistrzowie przyjemności jazdy ze Stuttgartu wiedzą o tym najlepiej. Podłączając Spydera do kontaktu, okładając technologicznym tłuszczem i żądając zaporową cenę sięgającą 650.000 EUR dają wyraźny znak, że kijem Menu nie zawrócą. A szkoda. Nowe 911 Turbo czy GT3 tylko potwierdzają, kto nadaje rytm rynkowi supermotoryzacji, a kto chętnie tańczy do tej melodii.

Nie ograniczyliśmy się jedynie do lamentowania, wykorzystaliśmy znajomości z ludźmi trzymającymi rękę na pulsie współczesnej motoryzacji. Rozmowy z przedstawicielami koncernów otworzyły nam horyzonty i rzuciły nowe światło na obserwowane procesy rynkowe. Pozwoliło nam to zrozumieć technologię kryjącą się za skomplikowanymi nazwami w katalogach  najnowszych modeli. W końcu od fabrycznych bossów dowiedzieliśmy się, gdzie kończy się pasja a zaczyna brutalny priorytet stopy zwrotu. Czyli wszystko to, czego karta Mastercard kupić nie może, a w czym specjalizuje się nasz Klub. To z kolei, co kupić może, czekało nas po targach, w klimatycznych restauracjach i hotelach Frankfurtu nad Menem. Nie będzie przesadą, jeśli napiszę, że zjedliśmy jeden z najsmaczniejszych T-bone’ów w życiu.

Dziękując Uczestnikom zapraszam do obejrzenia fotogalerii poniżej. Wspomnienia ciągle żywe.

SLS AMG Electric Drive. Nie dziękuję, pójdę piechotą

Porsche znane jest ze świetnej typografii. Jaskrawo-zielona obwódka Spydera mówi wszystko o „dramaturgii” następcy Carrery GT

Alfa 4C, lekki samochód ambitnego kierowcy zepsuty manetkami. Zastanawia nas, do kogo adresowany?

W drodze na targi z lotniska

Ruszamy na pierwszą wizytę – Mercedes AMG

Stoisko Mercedesa zachwycało rozmachem

Agata w SLS-ie

Nowy Mercedes CLA

Nowy wymiar komfortu Mercedesa

Koncept BMW i8

Rolls Royce Wraith

Cadillac Elmiraj czyli blink blink

Europejskie Corvette czyli Stingray

Specjalna wersja Speciale

Piękna to Corvette

Aż dziw bierze, że Włosi zaprojektowali tak niegustowny pas na nadwoziu Speciale

Wyrafinowane aero nadwozia 458 Speciale

Renault wanna be Lambo

Pięknie skonfigurowane Quattroporte by Zegna

Nic dodać, nic ująć

Porsche tankowane z wtyczki, chyba gorzej być nie może

Jubileuszowy Aventador bez rewelacji

Aventador z przodu

Jeszcze bardziej luksusowy Bentley

Przerwa na obiad i fantastyczny steak

Powrót

Wyścigi (Na)górskie

Subaru Impreza przygotowane do wyścigów górskich przez zespół 4Turbo nie znalazło konkurencji w tym sezonie

Tomek Nagórski zdominował wyścigi górskie niczym Usain Bolt sprinty. Odkąd się w nich pojawił, rywale zazwyczaj walczą tylko o drugie miejsce. W bezprecedensowy sposób poprawił rekordy wszystkich tras, na których startował. Nikt dotąd nie jeździł tak szybko w górach. W minioną niedzielę zdobył po raz drugi tytuł Mistrza Polski w wyścigach górskich.

Rozmawia: Mateusz Dłutko / Supercar Club Poland


Tomek Nagórski, 1975 r. Jeden z czterech założycieli Supercar Club Poland, klubowicz numer 004. Współwłaściciel  firmy 4Turbo, która specjalizuje się w obsłudze samochodów marek Subaru , Mitsubishi oraz Nissana GT-R. Pasjonat ciekawych aut, posiadał m.in. Lancera Evo VI TME, Evo VII, Evo VIII, Evo IX, Evo X, Subaru Impreza STi, Porsche 911 (996) Turbo S, 911 (997) GT2, Nissana GT-R. Mistrz Polski w wyścigach górskich w 2012 i 2013 r.

Rozmawiamy w sierpniu 2013 po wyścigu w Siennej (eliminacja Górskich Samochodowych Mistrzostw Polski), gdzie Tomek nie tylko wygrał ze znaczną przewagą nad wszystkimi, ale ustanowił kolejny rekord trasy. Dzięki przewadze punktowej nad rywalami na dwie eliminacje przed zakończeniem sezonu zapewnił sobie tytuł Mistrza Polski.

Na czym polega Twój fenomen w wyścigach górskich? Dlaczego jesteś o tyle szybszy od innych?

Subaru, które przygotowało 4Turbo jest bezkonkurencyjne, jego możliwości jeszcze długo pozostaną nie do końca odkryte. Do tego staram się jeździć raczej wolniej niż szybciej, nie walczę z samochodem, utrzymanie właściwego toru jazdy i marginesu bezpieczeństwa jest absolutnie priorytetowe.

Jak zainteresowałeś się górami?

Jeździłem kiedyś w amatorskich rajdach. Wyścigi górskie to logiczne przedłużenie z tą przewagą, że nie wymagają astronomicznego budżetu. Dają możliwość pojeżdżenia bardzo szybkimi samochodami, a te lubię najbardziej.

A’propos budżetu – ile kosztuje start i sezon w GSMP? I jak się to ma do RSMP?

Posiadając własny samochód koszty takiego startu to około 15.000 zł za każdy weekend wyścigowy, gdzie w RSMP to od 60.000 zł do 100.000 zł w przypadku wypożyczenia dobrej, konkurencyjnej rajdówki klasy R4.

Jakby nie patrzeć, to sporo kasy.

Bez dwóch zdań. Motosport to jeden z najdroższych sportów. Dlatego tak wiele talentów nie ma w nim szans zaistnieć. Ale tak jest ten świat skonstruowany.

Czym w ogóle są wyścigi górskie?

To taki miks rajdów z wyścigami. Z rajdami wspólne jest to, że startuje się na zwykłej drodze ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli nierównościami nawierzchni i drzewami przy poboczu. Także to, że każdy jedzie osobno, na czas, nie ma rywalizacji w grupie. Z wyścigami wspólne jest zaś to, że odcinek jest krótki, nie ma pilota i nie wolno wyjeżdżać poza tor, to znaczy drogę. Zgodnie z nazwą trasa zwykle pnie się w górę.

Dlaczego tak niewiele się słyszy o wyścigach górskich w polskich mediach?

To dotyczy całego sportu samochodowego. Jeżeli nie ma dodatkowego budżetu, który pozwoli nagłośnić sukcesy zawodników i samej imprezy, to nie ma co liczyć na rozgłos w mediach, chyba że wydarzy się coś sensacyjnego, zazwyczaj wypadek. Sporty motorowe są mało medialne w dzisiejszej konwencji i relatywnie trudne do zrozumienia.  Poniekąd to sport dla koneserów a w dzisiejszym świecie wszystko, co nie jest łatwostrawną papką, jest skazane na marginalizację.

Jak oceniasz poziom wyścigów górskich w Polsce?

Mamy kilka ciekawych tras i sporo doświadczenia w organizacji. Poziom przygotowania samochodów i ich osiągi rosną z roku na rok, do tego mamy szybkich zawodników, co kilkukrotnie udało się potwierdzić, szczególnie w eliminacjach za granicą. Szkoda że nie ma w tym sporcie więcej dużych teamów, mediów i zainteresowania. Może wtedy udałoby się przyciągnąć więcej profesjonalnych zespołów. W tej chwili ścigają się głównie pasjonaci, w większości bez istotnego wsparcia sponsorskiego.

Często pada zarzut, że to rywalizacja maszyn a nie kierowców.

Nie zgodzę się. Sport to sport – wymaga formy fizycznej, koncentracji, umiejętności technicznych. Dodatkowo, wymaga też wiele wysiłku umysłowego, trzeba zapamiętać trasę i wybrać optymalny tor jazdy, zrozumieć samochód, jego ustawienia i reakcje. Jako jeden z niewielu sportów wymaga też odwagi – każdy kierowca na starcie ryzykuje życie.

Co musiałeś zmodyfikować w technice jazdy przechodząc z rajdów do wyścigów górskich?

Musiałem się nauczyć szukania granicy przyczepności bez jej przekraczania. Wcześniej lubiłem szeroko pojechać bokiem, a nasz wyścigowy samochód tego nie wybacza. Poza tym to strata czasu. Jak mawia Hołek: „wolniej jest szybciej”. W wyścigach nauczyłem się jeździć wolniej, żeby być szybszym. Tego samego uczymy naszych Klubowiczów w Supercar Club Poland – jeżdżąc szybkim autem trzeba być zawsze nieco poniżej granicy, nigdy poza nią.

Sakramentalne pytanie każdego motowywiadu – hamujesz lewą?

Tak, lewa to moja asekuracja, szczególnie w szybkich zakrętach, do zasadniczych hamowań używam tylko prawej.

Hołek często podkreśla wagę przygotowania fizycznego w rajdach. Czy w wyścigach górskich jest podobnie?

Wyścig górski to cztery, maksymalnie pięć bardzo krótkich podjazdów dziennie, reszta czasu to relaks. Rajdy to permanentna koncentracja i wysiłek fizyczny. Także jest spora różnica, ale są też podobieństwa, np. wysoka temperatura w kabinie, która daje popalić podczas długiego oczekiwania na starcie. Na pewno nie przypomina to siedzenia na kanapie przed konsolą do gier i bycie w dobrej formie ma tu duże znaczenie.

Ile czasu poświęcasz na przygotowania do startu? Czy na płaskim torze można się przygotować do wyścigu górskiego?

Podstawą startu w każdym wyścigu jest dobra znajomość trasy. Trzeba zapamiętać poszczególne zakręty, obejrzeć dużo filmów, wiedzieć, gdzie są jakie nierówności. Ćwiczenia torowe mają znaczenie jeśli chodzi o poznanie samochodu, tego jak się zachowuje poza limitem przyczepności. Lepiej nie sprawdzać tego na podjeździe wyścigowym. Do startów przygotowuję się kilka dni wcześniej oglądając on-boardy, staram się też przyjechać na miejsce kilka godzin wcześniej, aby mieć możliwość przejechania wolno trasy zanim zostanie zamknięta.

Pomimo ciągłego śrubowania czasów nie masz problemów z docieraniem do mety. Jak to robisz?

Maksymalna koncentracja i trzymanie się w założonym planie. Analizuję swoje przejazdy z użyciem systemu Video Vbox i szukam możliwych zmian – tu pojechać niższym biegiem, tu powinno być trochę szybciej, tu niepotrzebne hamowanie i tak zbierają się ułamki sekund. Nic nie dzieje się przypadkowo. Nie zakładam, że mam pojechać wszędzie szybciej, tylko zmieniam technikę jazdy na poszczególnych fragmentach trasy, gdzie wiem, że przeciążenie było jeszcze niskie albo prędkość mała. W wydaniu amatorskim polega to na podpatrywaniu ekspertów, a także na uczeniu się z własnych błędów.

Wyścigi górskie nie zostawiają miejsca na pomyłki. Co pomaga Ci być w pełni skoncentrowanym?

To przychodzi automatycznie. Kilka minut przed startem staram się nie rozpraszać, wsiadam do samochodu, nie rozglądam się, rozmawiam tylko z głównym inżynierem Łukaszem, skupiam myśli na trasie, akcja serca przyspiesza coraz bardziej, organizm uwalnia sporą dawkę adrenaliny. Jeżdżę z pulsometrem – na starcie mam ok. 120 uderzeń na minutę, na mecie 160-170. To tętno zbliżone do sprintu. Rozluźnienie przychodzi dopiero po kilkunastu minutach za metą.

Jak dogadujesz się z tegoroczną specyfikacją swojego auta?

Tegoroczna specyfikacja Subaru 4Turbo bardzo mi odpowiada. Dużą różnicę zrobiła niższa waga, to czuć. Samochód lepiej przyspiesza i hamuje, poza tym dopracowane zostało wiele różnych szczegółów. Teraz dużym wyzwaniem dla mnie jest przyzwyczajenie się do zupełnie nowej skrzyni; nie chodzi o samą zmianę łopatkami, bo to dziś codzienność w samochodach drogowych, ale o specyficzne przełożenia skrzyni sekwencyjnej i to kiedy warto zmieniać bieg, gdy dzieje się to tak szybko.

Co zadecydowało o wyborze Subaru Imprezy do budowy wyścigówki?

Budowa samochodu wyścigowego klasy open to spore przedsięwzięcie. Ze względu na ograniczone możliwości w 2008 roku szukaliśmy gotowego samochodu, który byłby konkurencyjny w górach, nadawał się na tor, a równocześnie pasował do specjalizacji 4Turbo. Pojawiła się oferta zakupu Subaru i doszło do transakcji. Od tego czasu samochód przeszedł jednak wielkie zmiany i modernizacje wraz z rozwojem możliwości technicznych firmy i rozwojem techniki w ogóle.

Gdzie ten samochód wcześniej jeździł?

W wyścigach długodystansowych VLN na Nürburgringu i serii Time Attack w Wielkiej Brytanii, w obu imprezach zajmował miejsca na podium. W serii Time Attack zajął drugie miejsce w sezonie 2008 za dość znanym w świecie miłośników Subaru samochodem firmy Roger Clark Motorsport prowadzonym przez Ollego Clarka. W wyścigach jeździli nim też dość znani kierowcy, w tym Jimmy McRae – ojciec Colina i Alistera McRae. Od tego czasu samochód stał się znacznie szybszy i ciekaw jestem, jakby wypadła taka konfrontacja teraz.

Co w tym aucie pozostało z serii?

Mocno zmodyfikowany blok silnika z wczesnej Imprezy STi z lat 1994-95 i to by było na tyle.

Jakie parametry udało się wycisnąć z obecnej konfiguracji?

725KM przy 7177 obr. i 751 Nm przy 6300 obr. Silnik rozwija w zasadzie stały moment od 5000 do 7200 obrotów, a 250 Nm ma już od 3600 obrotów. Jednak przy sekwencyjnej wyczynowej skrzyni i właściwie dobranych przełożeniach nigdy nie wychodzi się poza optymalny zakres obrotów. Auto przyspiesza cały czas.


Przy jakiej wadze?

1025 kg. Daje to ponad 700 KM/tonę. Porsche 911 Turbo i Nissan GT-R mają 300 KM/tonę, Ferrari 458 Italia ciut ponad 400 KM/tonę. Bugatti Veyron 500 KM/tonę. Daje to pewne wyobrażenie, jak bardzo szybki jest to samochód, choć póki nie wsiądzie się za kierownicę, nie sposób sobie tego wyobrazić.

Jakie przeniesienie napędu potrafi sprostać tak dużym obciążeniom?

Mamy skrzynię sekwencyjną Modena opartą na seryjnej konstrukcji, wał z włókna węglowego i wzmacniane półosie z tyłu.  Dodatkowo zmienione dyferencjały przedni i tylny. Co ciekawe środkowy dyferencjał jest w pełni seryjny. Oczywiście o trwałości i niezawodności decyduje montaż, pasowania i różne drobne szczegóły związane z przygotowaniem napędu tak mocnego samochodu.

Stosujecie aktywny czy pasywny rodzaj napędu?

Mamy aktywny centralny dyferencjał, pozostałe dwa pasywne. Głównie decyduje o tym dostępność rozwiązań i łatwość ustawienia samochodu. Centralny aktywny dyferencjał daje spore korzyści względem rozwiązań pasywnych, zwłaszcza jeśli chodzi o przystosowanie do zmiennych warunków.

Jak często silnik i napęd wymagają remontu?

Zależy od przebiegu i tego, co wydarzyło się w trakcie jazdy. Korzystamy z komputera PECTEL, który steruje silnikiem i skrzynią biegów oraz umożliwia pełną analizę danych z pracy tych podzespołów. Pewne elementy wymagają regularnego sprawdzania, dodatkowo jak coś budzi podejrzenia, to też dokonuje się rewizji. To są w zasadzie stałe czynności obsługowe. Demontaż skrzyni czy silnika w takim samochodzie to operacja krótsza niż niektóre czynności przeglądowe w samochodzie cywilnym.

Na ile spojlery i inne dokładki nadwozia służą aerodynamice?

To element, którym mój zespół chciałby się zająć na pewnym etapie rozwoju. Póki co mamy układ odziedziczony po oryginalnych konstruktorach samochodu i wiemy tyle, że nie przeszkadza nawet przy bardzo wysokich prędkościach.


Co lubisz najbardziej w prowadzeniu swojej Imprezy? Czy da się ją porównać do jakiegoś supersamochodu?

Najbardziej lubię w niej to, że potrafi jechać szybciej niż mój zdrowy rozsądek. Prowadzenia mojego Subaru nie da się porównać do żadnego supersamochodu. Zbudowana od zera wyścigówka z sekwencyjną skrzynią biegów i na slickach to zupełnie inna bajka. Gdyby supersamochody prowadziły się podobnie… nie dawałyby żadnej frajdy, bo na drodze nie da się tak jeździć. Supersamochody mają być przyjemne w szerokim zakresie prędkości. Wyścigówka daje frajdę z jazdy tylko na samym limicie.

Jaki jest Twój ulubiony samochód w klubowym garażu?

Zdecydowanie Nissan GT-R, to taki przyczajony tygrys, można nim swobodnie jeździć na co dzień, wygodnie podróżować, a jednocześnie zawsze jest gotowy do pokazania swojego prawdziwego JA.

Co spowodowało, że jesteś w Supercar Club Poland?

W dużej mierze to, że zakładałem go przed trzema laty z Hołkiem i dwoma kolegami… Klub to świetny sposób na obcowanie z wieloma najlepszymi samochodami świata, bez posiadania ich. To coś w sam raz dla mnie, bo lubię zmieniać auta i co chwilę jeździć innym. Klub organizuje również wiele świetnych imprez, dzięki którym można miło spędzić czas w gronie osób z prawdziwą motoryzacyjną pasją.

Jak prowadzi Cię przez życie pasja motoryzacyjna?

Każda pasja powoduje, że życie nabiera koloru i jest ciekawsze. Moja pasja prowadziła mnie od najmłodszych lat – odkąd pamiętam interesowałem się samochodami i nie zmieniło się to aż do dzisiaj.

Dzięki za rozmowę i powodzenia w dalszych startach. Co jeszcze powinno się życzyć górskiemu kierowcy wyścigowemu? Może słabszej grawitacji?

Zdecydowanie umiejętności! Dobremu kierowcy w zwyciężaniu nie przeszkodzi nawet większa grawitacja.

Powrót

Łatwy trudny rajd

Łukasz Kabaciński i Szymon Gospodarczyk na trasie Rajdu Ypres 2013

Rozochocony sukcesem na rajdzie Korsyki do Belgii na Ypres, eliminację Mistrzostw Europy, jechałem pewien swego. To nawet nie taki trudny rajd, pomyślałem, wystarczy popatrzeć na mapę odcinków. Mnóstwo prostych, brak wzniesień, na oko łatwe zakręty gładko poddające się cięciom. Relacje telewizyjne tylko utwierdzały mnie w przekonaniu, że po francuskim piekle czeka mnie słodka, niczym tutejsza czekolada, rajdowa sielanka.

Uważaj na różne typy asfaltów oraz ich przyczepność – przestrzegał Hołek na klubowym spotkaniu, choć akurat o przyczepność obawiałem się najmniej. Lata startów w rallycrossie, ze zmienną szutrowo-asfaltową nawierzchnią, wpoiły mi intuicyjne czucie drogi pod kołami. Dopiero w trakcie opisu przed rajdem zrozumiałem, jak wiele pokory wymagają te odcinki i że pojęcia śliski dane mi będzie, boleśnie, nauczyć się na nowo.

Na starcie GEKO Ypres Rally ustawiło się ponad 100 załóg. Warto dodać, że w naszej klasie zgłoszonych było aż 65 samochodów! Tak duża frekwencja spowodowała, że wjeżdżając na odcinek specjalny zastawaliśmy warunki skrajnie inne niż na zapoznaniu. To co wcześniej jawiło się jako dwójkowy zakręt, teraz okazywało się być piątkowym dnem, gdyż wcześniej przejeżdżające auta poszerzały cięcia zakrętów nawet na szerokość nadwozia. Niby lepiej, bo można było jechać szybciej, ale każdy kij ma dwa końce – koła bardzo pogłębiły cięcia, niekiedy ponad pół metra niżej niż poziom drogi. Chyba nie muszę tłumaczyć, jak nieprzewidywalny staje się samochód wjeżdżając w tak gigantyczną koleinę.

Zaskakująco od samego początku jedzie mi się bardzo przyjemnie i pewnie. Szybko wyczuwam limity przyczepności, zakręty wyhamowuję w punkt i nawet cięcia nie sprawiają kłopotu. Jednak ósmy kilometr drugiego odcinka, w partii ciasnych zakrętów, okazuje się być początkiem końca. Dwa prawy ciąć, pięćdziesiąt trzy minus lewy – tniemy zakręt z odpowiednią prędkością, optymalnym torem i z uwagą, bo opis przewidywał, że z czasem może być bardzo głęboki. Charakterystyczny opór na kierownicy w ułamku sekundy przekazuje do mózgu, że pobocze zaczyna nas wciągać. Odbijam kierownicę do zewnętrznej zakrętu, samochód wyrywa się z cięcia, jednak w efekcie traci stabilność. Niefartownie asfalt, na który wraca nasze Clio, jest ekstremalnie śliski i praktycznie bezwładnie przemieszczamy się w kierunku drzewa. Uczucie bezradności towarzyszące takim sytuacjom jest nie do zniesienia…

Uderzamy w drzewo stroną pilota na wysokości przedniego słupka. Na szczęście zarówno mnie jak i Szymonowi nic się nie stało. Fabryczna specyfikacja auta to jednak o niebo bardziej wytrzymała konstrukcja niż dowolny wynalazek z małej rajdowej stajni. W takich sytuacjach można też poczuć, za co wydaje się tak duże pieniądze… Pęknięta klatka uniemożliwia nam jednak dalszą jazdę, choć praktycznie rzecz biorąc, po kilku naprawach, samochód mógłby jechać dalej.

Statystyki pokazują, że rajd był bardzo trudny. Prawie 90% kierowców wypadło z trasy, mało kto nie miał żadnych problemów a ok. 70% załóg nie ukończyło zawodów. Wylatując z drogi pomyślałem, że zabrakło mi pokory do nowej trasy. W rajdach – jak w życiu – mnóstwo czynników składa się na końcowy sukces, ale najważniejsze jest dotarcie do mety. Jak za każdym razem podkreśla Hołek, walka o dziesiąte części sekundy w zakręcie, gdy w czasie całego rajdy trzeba ich pokonać setki, nie jest tak ważna, jak wydaje się w ogniu rywalizacji w samochodzie. Tym bardziej, jeśli przeciera się szlaki. To prawda tak prosta w teorii, a tak trudna w zastosowaniu.

Pełną parą trwają przygotowania do szutrowego rajdu Sibiu w Rumuni, na który wyjeżdżamy już 22-ego lipca. Łatwo licząc mamy maksymalnie 3 tygodnie na zbudowanie nowego samochodu, ale na pewno damy radę. Ypres 2013 pozostaje zapomnieć, wrócić za rok i powalczyć jeszcze raz! Tym razem już życiowo mądrzejsi…

Łukasz Kabaciński / Supercar Club Poland

Powrót

Gran Turismo Warmia

Weekend spędziliśmy z 10 supersamochodami na Warmii i Mazurach. Jak było? Cudownie, udało nam się załatwić nawet ładną pogodę, choć synoptycy straszyli opadami i niską temperaturą. Co tu dużo mówić, szczęście sprzyja lepszym 😉 Tradycyjnie zahaczyliśmy o szutrowy odcinek specjalny, na którym Hołek pokazał nam różnicę pomiędzy zwyczajnym kierowcą a rajdowym mistrzem. Cudowne chwile, zobaczcie:















Powrót

Salon w Genewie i Patek Philippe

Zaskoczenia i rozczarowania. Z Genewy wracamy pełni wrażeń, zachwytu, ale też obaw…

Wyprawa Klubowiczów Supercar Club Poland do Genewy z wizytą w manufakturze Patek Philippe i na salonie samochodowym. Trzy męczące dni, ale rekompensujące w pełni wrażeniami ze świata supersamochodów i superzegarków.

Patek to inny świat, trudno o słownik wiernie oddający emocje i pasję tworzących go ludzi. Absolutny szczyt luksusu, nie znajdujący odzwierciedlenia nawet w supermotoryzacji. Unikalność i precyzja dzieł opuszczających manufakturę zachwyca rzemiosłem tak innym od wszechobecnego „taniego prestiżu”. Żaden inny producent zegarków nie przywiązuje tak dużej wagi do personalizacji, niektóre modele produkowane były w nakładzie jednej sztuki. Poznajesz różnicę pomiędzy słowem „drogi” a „wartościowy”. Zegarki Patek Philippe mają wartość dalece większą niż pienieżną i przekonaliśmy się o tym na własnej skórze. Z Rue des Vieux-Grenadiers nie mogliśmy wrócić z pustymi rękami.

Salon w Genewie? Wspaniałe przyjęcie producentów, spore zaskoczenia, ale nie zabrakło też rozczarowań. LaFerrari. Czy to z pewnością godny następca analogowego Enzo? Kolejne wariacje na temat Aventadora; zjawiskowy McLaren P1; piekno i elegancja nowych Maserati. Czy da się ulepszyć doskonałość? Dlatego istniejemy – stwierdził właściciel RUF. Choć spoglądając na nowe Porsche GT3 aż trudno się nie zakochać. Jedno jest pewne – motoryzacja wkracza na ścieżki, z których nie ma juz odwrotu. Nie znajdujący prawdziwego uzasadnienia trend eko wpycha się także na supersamochodowe salony, wyznaczając nowe standardy. 900 koni, silniki elektryczne, adaptacje ze świata F1 – to już przyzwoite minimum, które spełniać muszą najlepsze samochody świata. Czy na pewno oznacza to przyjemność z jazdy? Kilka nowości z genewskiego salonu już niedługo znajdzie się w klubowym garażu. Z Genewy wracamy bogatsi o zaproszenia od producentów, tym razem nie do salonu, ale aby poznać ich podwoje, pojeździć ich samochodami, po ich drogach i w ich stylu. Smak wina najlepiej poznasz udając się do jego apelacji. Ten rok zapowiada się bardzo emocjonująco.

Let photos do the talking:

Powrót

Rywale w czerwieni

Spojrzenie wzbogacone wiedzą o historii upewnia nas, że prawdziwym rywalem dla Ferrari było Maserati, nie Lamborghini

Tottenham i Arsenal. Man United i City. Znamy to. Miasta podzielone. Dwa kluby, dwa obozy żywiołowej publiczności dopingujące swoich podczas derby. Historia zna coś lepszego: zawziętą, emocjonującą rywalizację miejską dwóch zespołów wyścigowych.

W latach 50. Piero Ferrari, nastoletni syn założyciela marki, budził się przed świtem, słysząc sunącego za oknem Fiata Topolino z żółtą migającą lampą. Cała Modena wiedziała, co to znaczy. Czarny Fiat holował samochody wyścigowe przez miasto na próby na Aerautodromo – tor testowy na obwodzie miejskiego lądowiska. Piero chwytał wtedy rower i jechał za konwojem, by przyjrzeć się, jak konkurenci jego ojca wypróbowują swoje bolidy.

Dwie półkule

Na starcie GP Modeny 22 września 1957 r. Jean Behra (4) i Harry Schell (6) na Maserati 250F; Luigi Musso (26) na Ferrari 156

Via Emilia, w miastach ulica, a pomiędzy nimi szlak o rzymskich korzeniach komunikujący cały region, tnie Modenę na połowy. – Jeśli mieszkałeś w północnej, byłeś za Maserati. Jeśli w południowej, kibicowałeś nam – wspominał dyrektor sportowy Ferrari. Ta przynależność wynikała z położenia siedzib obu firm. Działały one o niecały kilometr od siebie. Maserati na północ od „równika” Via Emilia, Ferrari na południe – przynajmniej biuro, bo zakłady powstały w pobliskim Maranello.

Rywalizacja obu firm, a ściślej ich zespołów sportowych, trwała 20 lat, od powstania Ferrari w 1947 r. do 1967 r., po którym Maserati zmuszone było porzucić ambicje wyczynowe, przeżywając zarazem rozkwit w kategorii modeli GT.

Pierwszy, widowiskowy plan tej rywalizacji rozgrywał się w mieście. Znamy zjawisko tifosi, temperaturę włoskiego dopingu. Wyobraźmy sobie nie jedną, lecz dwie przeciwne grupy. W pierwszym rzędzie mechanicy i pracownicy obu producentów. Dalej – całe miasto. Areną zmagań był jesienny wyścig Gran Premio di Modena. Najpierw rozgrywany na Aerautodromo, później na ulicach wzdłuż zakola plant.

Na początku lat 50. w GP Modeny wygrywały Ferrari. Dwukrotnie (1950, 1951) triumfował Alberto Ascari, późniejszy Mistrz Świata Formuły 1. W 1952 r. na szczycie podium stanął jego przyjaciel i wyścigowy mentor Gigi Villoresi. – González w Maserati był szybszy. Ja miałem lepsze hamulce. Po wyścigu Ferrari osobiście mi podziękował – jedyny raz – komentował. To nie było podziękowanie za wygraną, jedną z wielu, lecz za pokonanie Maserati.

Miasto, kraj, świat

Dominacja Ferrari nad Maserati w Mille Miglia, Targa Florio i innych wyścigach lat 50-tych przyczyniła się do rezygnacji marki spod znaku Tridente z dalszych startów

Ogromne znaczenie dla obydwu firm – jak i całego sportu samochodowego – miał wyścig Mille Miglia, którego trasa licząca 1.600 km wiodła przez Modenę. Maserati z gwiazdami formatu Stirlinga Mossa z determinacją walczyło o choćby jedno zwycięstwo, ale aż do ostatniej edycji (1957) bez skutku. W latach powojennych z ośmioma wygranymi dominowało Ferrari.

Śladowy rewanż przyniosła Maserati rywalizacja w Targa Florio – drugim legendarnym wyścigu drogowym ściągającym konkurentów z całego świata. Ferrari rozpoczęło udział w nim od dwóch wygranych (1948-49), a w trzech innych edycjach zajęło niższe stopnie podium, ale pokonało Maserati. Firma spod znaku trójzęba Neptuna pochwalić się mogła trzykrotnym zdobyciem w Targa Florio pozycji wyższych od Ferrari, choć nie zwycięskich.

Spójrzmy na tę rywalizację z perspektywy szerszej niż miasto i kraj. W Mistrzostwach Świata producentów samochodów sportowych (od 1953 r.) Ferrari wygrało 8 z pierwszych dziesięciu sezonów. Maserati rok po roku wspinało się coraz wyżej, by w kulminacyjnych latach 1956 i 57 do ostatniej rundy walczyć o triumf. Oba rozstrzygnięcia weszły do historii sportu. W 1956 r. do 1000-kilometrowego wyścigu w Kristianstad stanęło w szranki 10 kierowców Maserati i 11 Ferrari. Wygrała załoga Phil Hill/Maurice Trintignant w Ferrari 290 MM. W rok później w dramatycznym finale w Caracas zmierzyły się potężne Maserati 450S z Ferrari 335S. Wygrał ponownie Hill, tym razem w parze z Peterem Collinsem, a hekatomba Maserati (4 zniszczone auta) przyczyniła się do rezygnacji tej marki z dalszych startów.

Fangio po raz piąty

Sukcesy Argentyńczyka Juana-Manuela Fangio pozwoliły odnieść Maserati swój największy sukces w historii – Mistrzostwo Świata Formuły 1 w 1957 r.

Czasowe wycofanie się Maserati ze sportu po sezonie 1957 miało też inne przyczyny. Wśród nich – osiągnięcie celu. Wielki Argentyńczyk Juan-Manuel Fangio w Maserati 250F wygrał cztery wyścigi i zdobył tytuł Mistrza Świata Formuły 1. Dla siebie piąty, dla Maserati pierwszy pełny. Ferrari, zwycięskie rok wcześniej i rok później, w sezonie 1957 nie miało nic do powiedzenia.

Ten wielki rewanż Maserati był z pozoru odosobniony. Statystyki rok po roku świadczą o wyraźniej przewadze Ferrari. To niepełna prawda. Za ostatecznymi wynikami kryła się zacięta walka. Gdy napięcie tej rywalizacji sięgało zenitu, obie firmy podkradały sobie kierowców i inżynierów, oskarżały o szpiegostwo, zarazem nie kryjąc wielkiego wzajemnego szacunku. Z czasem zażartość tych pojedynków zmalała. Maserati odnosiło sukcesy swymi Tipo 61 „Birdcage”, dostarczało silniki Cooperom z F1, aż w 1967 r. nieodwołalnie porzuciło sport.

Przewaga Ferrari? Tak, ale nie miażdżąca, lecz okupiona najwyższym trudem – to pierwszy wniosek z historii „rywalizacji w czerwieni”, tradycyjnej barwie włoskich wyścigówek. Drugi: nie ulegajmy sugestiom z ostatnich lat, że naczelnym włoskim rywalem dla Ferrari jest Lamborghini. Ferrari zawsze na pierwszym miejscu stawiało sport, a Lamborghini w nim nie istniało. Spojrzenie wzbogacone wiedzą o historii upewnia nas, że prawdziwym rywalem i wyzwaniem dla Ferrari było Maserati. Dziś to już tylko historia, ale wciąż żywa. W Modenie pamiętają ją starsi i wie o niej każde dziecko.

Grzegorz Grątkowski / Supercar Club Poland

Powrót

Raj(d) dla twardzieli (cz. I)

Jak podkreślają napotkani przeze mnie zawodnicy, Dakar to jedyna w swoim rodzaju podróż życia. Później jest już tylko zwyczajność

Nie wiem, co powoduje, że jakoś nigdy specjalnie nie pasjonowałem się rajdami cross-country. Motoryzacją interesuję się od czasów, gdy wskakiwałem z podłogi na dywan, mistrzów formuły 1 wymienię wybudzony w środku nocy a rajdy WRC znam jeszcze z czasów, gdy każdy zakręt, nawet na suchym asfalcie, przechodziło się czterokołowym poślizgiem z mocy. Ale zakopywanie się w piasku czy brodzenie w rzece?

Po rozmowie z Hołkiem, pod koniec zeszłego roku na spotkaniu klubowym, naszła mnie jednak ciekawość. Co w ustach człowieka, który w sporcie doświadczył już prawie wszystkiego, może oznaczać opinia o Dakarze: Stary, to jest dopiero hardkor. A te historie o wypadających kręgach od przeciążeń poprzecznych podczas pokonywania wydm? Rozwiązanie widziałem tylko jedno – polecieć tam i przekonać się na własnej skórze.

Hołek przed startem i jego Monstertruck

To co rzuca się w oczy w pierwszej kolejności, to popularność imprezy. Nie uwierzylibyście, co dzieje się tutaj na zapleczu Dakaru, jak za starych dobrych czasów rajdów WRC, gdy nie dało się wcisnąć palca w parku ferme. Wszędzie media, ogromna wrzawa i kwitnący wokół niej handel pamiątkami i gadżetami. Myślałem, że będę jednym z nielicznych Europejczyków, którym chciało się przemierzyć pół świata, żeby zobaczyć to na własne oczy i okazało się, że byłem w błędzie. Chwilami czuję się tutaj jak na Manhattanie, tylko bez drapaczy chmur i żółtych taksówek. Mieszanka narodowości, z naturalną przewagą Latynosów, dodaje kolorytu tej imprezie i potęguje prawdziwy jej charakter – to wojna światów i słowo wojna nie jest tu użyte przez przypadek. Tak na marginesie – Polki są rzecz jasna najpiękniejsze, ale Peruwianki zasługują na drugi stopień podium!

Maszyny stały się niemal perfekcyjne, ale w Dakarze – jeszcze bardziej niż w rajadach płaskich – liczy się czynnik ludzki. To sport dla twardzieli

Wyścig zbrojeń, który uzmysłowił mi jeden z mechaników, jest tutaj na poziomie porównywalnym z tym w rajdach płaskich. Każda zmiana w regulaminie imprezy pociąga za sobą natychmiastową reakcję zespołów, które szukają furtki dla siebie, by objąć przewagę technologiczną. W tym roku pojawiły się ograniczenia silnikowe, ale zliberalizowano regulacje dotyczące zawieszeń, które od razu wykorzystano do polepszenia trakcji. Niewątpliwie, oglądając pierwszego dnia 15-kilometrowy superoes nieopodal stolicy Peru aż trudno było uwierzyć, że w warunkach kopnego piasku, gdzie zapadasz się stojąc w miejscu, samochody mogą jeździć z taką precyzją i takimi prędkościami.

Kluczowe znaczenie dla sukcesu w Dakarze wydaje się mieć praca zespołowa. Tego rajdu nie wygrywa kierowca i pilot, tylko cały zespół

Zerknięcie na listę startową daje pojęcie o skali zjawiska jakim jest Dakar. Prawie 500 zawodników z 50 krajów. Marki sponsorów migające przed oczami na samochodach otwierają oczy na nakłady, które muszą być poniesione, aby móc tu wystartować, nie mówiąc o tym, żeby liczyć się w stawce. Dla przykładu poznałem tu zawodnika z Francji, który opowiedział mi o historii swoich przygotowań do Dakaru. Począwszy od cyklu treningowego a skończywszy na finansowaniu zespołu i auta. Choć jak sam twierdzi, nie przyjechał się tutaj ścigać, pokrył już z własnej kieszeni kilka milionów euro, a sam start traktuje jako realizację swojego najwiekszego marzenia (…).

Ciąg dalszy nastąpi.

Powrót

Wóz nie dla mnie

Technologicznie przeciera szlaki supermotoryzacji. Ale czy jest satysfakcjonujący w jeździe?

Czy 500-konny supersamochód wart pół miliona złotych może być dla kogoś niesatysfakcjonujący? Czy to już przejaw chorobliwej ekstrawagancji czy wręcz przeciwnie – świadomego spojrzenia na motoryzację? Klubowe doświadczenia pokazują, że nie ma aut obiektywnie nieskazitelnych, nawet w dziedzinie sportowości, gdzie – pozornie – lepszy czas na torze jednoznacznie określa miejsce w szeregu. Gdyby tak było, Nissana GT-R należałoby uznać za jeden z najwspanialszych samochodów sportowych wszechczasów, miażdżącego konkurencję na wszelkiego rodzaju wyrafinowanych próbach sprawnościowych, w tym na prymitywnym wyścigu na prostej. Maszyna wyścigowa w praktycznym nadwoziu i z wygodnymi fotelami – czego można chcieć więcej?

A jednak można. Okazuje się bowiem, że najszybszy nie musi oznaczać satysfakcjonujący. Że przyjemności z jazdy nie można zmierzyć mocą silnika, czasem na torze a nawet liczbą pochlebnych prasowych recenzji. Że dla niektórych bezwzględna skuteczność i jazda po sznurku wcale nie są spełnieniem motoryzacyjnych marzeń. Jedną z takich osób jest nasz Klubowicz Tomek, którego trafną recenzję z jazdy Toyotą GT86 można przeczytać na klubowym profilu na portalu Natemat.pl. Po publikacji materiału o oldschoolowej Toyocie odebraliśmy dziesiątki maili z Waszymi opiniami, gdzie stwierdzacie z ulgą, że nie jesteście jeszcze motoryzacyjnymi dinozaurami podzielając te same poglądy. A skoro tak, to najnowsza relacja Tomka z jazdy GT-Rem także powinna przypaść Wam do gustu:

„Na wstępie podkreślam, że moje wnioski nie będą zbyt wyrafinowane. Mam poczucie, że powinienem jeszcze pojeździć tym autem, żeby wyrobić sobie bardziej zdecydowany pogląd. Ale może wystarczy w kategoriach pierwszych wrażeń.

Widok GT-Ra jadącego na limicie po drodze publicznej to prawdopodobna etymologia przydomku „Godzilla”

Pierwsze 200 km to był swego rodzaju szok związany z kosmicznymi osiągami, których nie doświadczyłem wcześniej w żadnym aucie – na początku wręcz obawa przed wciśnięciem gazu w podłogę, a później przed przytrzymaniem go dłużej niż 1 sek. Wraz z kolejnymi kilometrami zaczął działać mechanizm dewaluacji wrażeń i nastąpiła szybka adaptacja, zacząłem na serio rozumieć ideę wykorzystania GT-Ra do codziennej jazdy. Trasa Bydgoszcz-Warszawa była tego najlepszym przykładem – nie miałem w ogóle świadomości tego, że jadę supersamochodem, a w trybie automatycznym towarzyszyło mi wręcz poczucie przesadnego komfortu. Pomiędzy tym pierwszym szokiem a końcowym zastosowaniem trasowym próbowałem pojeździć GT-Rem w sposób bardziej ambitny, po drogach, które dobrze znam zza kierownicy Imprezy a teraz Evo. I tu nabrałem przekonania, że z GT-Rem bym się chyba nie zintegrował. To jest oczywiście czysto subiektywne i w żaden sposób nie umniejsza walorów tego auta. To wóz nie dla mnie i tyle. Od razu zaatakował mnie brak poczucia tego, co się dzieje pod wielkimi dwudziestocalowymi kołami. Wrażenie zdalnego sterowania, wzmocnione jeszcze odczuwalną masą tego auta i jego ogólnymi gabarytami. To daje jednak pewien dyskomfort, nie tylko kierowcy, ale innym uczestnikom ruchu. Przez ułamek sekundy np. obserwowałem przerażoną minę kierowcy auta jadącego z naprzeciwka, kiedy na dość wąskiej drodze szybko wynurzyłem się ze szczytu wzniesienia – taki wypadający pocisk jak GT-R musi robić piorunujące wrażenie. Sami wiele razy podnosiliście, że GT-R nie jest autem na wszystkie drogi i rzeczywiście, na te najciekawsze, bardzo wąskie i kręte, a przy tym kiepskie nawierzchniowo w ogóle nie próbowałem wjeżdżać.

W „konwencjonalnej” jeździe GT-R jest bezobsługowy. Wyzwaniem staje się zapewne dopiero w rękach Hołka

Największym jednak mankamentem GT-Ra (podkreślam mocno, że wyłącznie z mojego punktu widzenia) jest brak istotnych walorów dydaktycznych. Na moim poziomie umiejetności i odwagi mogłem pakować się bezrefleksyjnie w każdy zakręt i nie doświadczać konsekwencji takiego czy innego wejścia. Owszem, czułem kiedy reaguje elektronika, a kiedy nie, ale koniec końców efekt był zawsze taki sam. W tym kontekście, po przeczytaniu wywiadu z Hołkiem w klubowym magazynie, zastanawiałem się co jego, jako zawodnika, fascynuje w GT-Rze. Po chwili refleksji znalazłem prawdopodobną odpowiedź – o ile mnie to auto nie jest w stanie niczego nauczyć, to jego już pewnie tak – musi jednak operować na takim poziomie, aby dochodzić do limitów tego auta, co jest po prostu nieosiągalne dla zwykłych śmiertelników. I tu tkwi paradoks GT-Ra. Jest to bez wątpienia motoryzacyjny fenomen, ale przy tym swoisty znak czasu – kosmiczne osiągi podane na tacy, łatwe do strawienia, czyli tak jak pisał Kamil, prawie dla każdego. Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie nie byłoby to fascynujące na dłuższą metę. Potrzebuję auta, które wytknie mi moje błędy, a przy tym nie ukarze od razu śmiercią. Nie wiem, czy w przypadku CLK63 Black Series ten ostatni warunek będzie spełniony, ale to jest chyba następne auto z floty, z którym najchętniej zrobię pierwsze zapoznanie. Z należnym respektem oczywiście. Do GT-Ra z przyjemnością jeszcze powrócę.”

Tomek / Supercar Club Poland

Powrót

GT Warmia i Co-drive

Strach, niedowierzanie, zaraz potem podziw i ogromna pokora. To uczucia, które odcisnęły nam się w głowach po GT Warmia niczym koła rajdówki na szutrze

Ktoś kiedyś stwierdził, że jedną z większych przyjemności jest obserwowanie prawdziwego specjalisty i towarzysząca temu zazdrość – a gdybym i ja tak potrafił... Jeśli miarą mistrzostwa jest intensywność tej przyjemności, to śmiało mogę nazwać Hołka Leonardem da Vinci kierownicy. Chapeau bas, szacun, niesamowite – po przejechaniu 10-cio kilometrowego szutrowego odcinka specjalnego na prawym fotelu u Hołka słownik zwykłego śmiertelnika zawęża się do tych kilku wyrazów. Co-drive z Hołkiem był zresztą tylko jednym z elementów, pełnej motoryzacyjnych wrażeń, wyprawy GT Warmia.

34-cylindrowy orszak rusza z klubowego garażu. Zapach niedopalonej benzyny wypełniający o poranku najniższy poziom Hiltona działa na nas równie pobudzająco co napalm

Za plecami szary i ponury krajobraz Stolicy, przed nami perspektywa ponad 500 km motoryzacyjnej przygody

Jeden z kilku kulinarnych punktów programu GT Warmia i okazja do podyskutowania nad nowymi twardszymi klockami hamulcowymi w Lambo

Zamiana wrażeń z maksymalizacji przyczepności na korzystanie z jej braku. Tylko prędkości pozostaną te same…

Wsiadamy więc do Peugeota 206 WRC, który aż pali się do jazdy i startujemy na OS. Jak bardzo kosmiczna kryje się za nim technologia świadczy fakt, że możemy wybrać sobie dowolny OS na świecie, a nawet samochód, i przejechać po nim za naciśnięciem guzika

To była opcja dla najmłodszych, ci starsi zapinali się w pięciopunktowe pasy, zakładali kaski i powierzali swój los rękom Hołka, którego powtarzalność przejazdu bez opuszczania drogi na tym odcinku wynosi rzekomo 99,9%. Chyba jeszcze nigdy promil nie uruchomił nam wyobraźni tak bardzo, jak tym razem

Subaru Impreza STi TM R4 – ta sama, którą Hołek jechał Rajd Polski. Wrażenia z jazdy niesamowite. Krzysiek pokazał nam, po co naprawdę przydaje się 650 Nm w samochodzie

A to co? Aby dopełnić realizmu rajdowych warunków podczas co-drive, postaralismy się także o profesjonalny doping

Przesiadka z symulatora do prawdziwej rajdówki. Ponoć emocje porównywalne. Ech to młode pokolenie…

I jak tu wierzyć statystyce. Jednej z Uczestniczek udało się zaliczyć połowicznego dacha w doborowym towarzystwie Hołka, co okazało się podobno niezwykle przyjemnym przeżyciem

Jak mawiają na Śląsku: bez majzla i młota to nie robota. Najwyraźniej porzekadło sprawdza się także w warmińskim środowisku rajdowym

Nie samymi rajdami żyje człowiek. Poradę Hołka, że czasem warto uciec z miasta na prowincję, potraktowaliśmy nad wyraz poważnie i przenieśliśmy się aż do przełomu XIV i XV wieku

Krasicki pisał: „Niezłe to bywa czasem, co przymusi. Mruczało wino, iż go czopek dusi i żwawe wielce, wrzało w butelce. Przez połowę wyleciało, co zostało, wywietrzało; Aż na koniec własnym czynem poszło w ocet, bywszy winem.” Idąc za poradą moralizatorskiej bajki dołożyliśmy wszelkich starań, aby jak najmniej wywietrzało

Do zobaczenia na kolejnym gran turismo!

Powrót

DB5

Aston Martin DB5 w Skyfall to coś więcej niz tylko sentymentalny powrót do przeszłości. To optymistyczny znak czasów

Cholernie duży statek – odpowiada przewrotnie 007 na tendencyjne pytanie Q, co widzi na XIX-wiecznym obrazie Williama Turnera The fighting Temeraire. Scena w londyńskim National Gallery nie jest jedynym odniesieniem w Skyfall do tematu przemijania, tak refleksyjnego i brytyjskiego odcinka sagi Bonda jeszcze nie było. Ale mniejsza o upływający czas, są rzeczy sprawdzające się pomimo wypierającej sile nowości. W tym samochód, który darzę szczególnym sentymentem i który ponownie wrócił do służby Jej Królewskiej Mości – Aston Martin DB5.

Skyfall to apoteoza brytyjskości w najlepszym tego słowa znaczeniu. Także motoryzacyjnym

Od momentu kiedy DB5 pojawił się w Goldfingerze, żaden inny samochód Bonda nie pasował mi tak bardzo do jego charakteru i stylu, a także do… tytułowego motywu muzycznego Monty’ego Normana. W szczególności do Connery’ego, późniejsze nieudane wizerunkowo mariaże Jamesa z niemiecką motoryzacją (np. BMW 750 z Jutro nie umiera nigdy) czy amerykańską (Ford Mustang z Diamenty są wieczne) były tylko tego potwierdzeniem. Być może atletyczna sylwetka Craiga nie pasuje już do klasycznej bryły DB5 i dużo lepiej wpasowuje się do szerokich foteli kubełkowych w DBS, ale nowoczesnym Astonom brakuje tego, co od początku było wizytówką agenta 007. Country – England, Gun – Shot, Murder – Employment. Dodałbym jeszcze Omega Seamaster – DB5. Oczywiście w jedynie słusznym kolorze Silver Birch (tłum. srebrna brzoza).

Do żadnego następnego Bonda DB5 nie pasował tak idealnie jak do Connery’ego

Symbolika DB wywodzi sie od inicjałów założyciela fabryki mieszczącej się przy Tickford Str. w Newport Pangell Sir Davida Browna. Zanim w 63 r. na drogi wyjechał DB5, mineło 15 lat, a wszystko zaczęło się od 2-drzwiowego roadstera Aston Martin 2-Litre Sports. To on zapoczątkował charakterystyczną linię nadwozia z wypukłymi cylindrowatymi błotnikami, okrągłymi przednimi światłami i długą maską kryjącą przez dłuższy okres rozwoju modelu rzędowe silniki. A skoro o silnikach mowa, to mamy także my, Polacy, wkład w dorobek inżynierski linii DB.

Protoplastą linii modelowej DB był Aston Martin 2-Litre Sports

Gdyby chcieć wymienić naszych Rodaków, dzieki którym Anglia wygląda dzisiaj tak, jak wygląda, to zaraz po Witoldzie Paszkiewiczu należałoby przywołać Tadka Marka, polskiego inżyniera (a także kierowcę rajdowego), który przed II WŚ wyemigrował na Wyspy, by tam pracować nad rozwojem silnika w czołgu Centurion. Tuż po wojnie znalazł zatrudnienie w zakładzie Aston Martin. W 58 r. nowy Aston DB4 został wyposażony w „kwadratowy”, 6-cio cylindrowy rzędowy silnik stworzony właśnie przez „Tadka”. Kolejne iteracje tego samego bloku silnika (różniącego się głównie rosnącą pojemnością) napędzały kolejno DB5, DB6 a nawet DBS. Ale rzędowa szóstka nie była jedynym wkładem Marka w brytyjska motoryzację. Aż do przełomu wieków to własnie jego widlasta ósemka odpowiedzialna była za męski, gardłowy dźwięk modelu V8 Volante/Vantage.

Aston Martin zawdzięcza Tadkowi coś więcej niż silniki. To co przychodzi najtrudniej i czym brytyjczycy chwalą się w nowym Bondzie – legendą marki

W latach 63-65 DB5 rywalizował m.in. z Ferrari 275, Lamborghini Miura, Maserati Mistral czy Alfa Romeo Giulia. Nawet w tym towarzystwie był jako jedyny materializacją szlachetnego męstwa, wizytówką dżentelmena, który bez skrupułów pociągał za spust. Twardziela, ale romantyka, który dostrzegał i kontestował piękno otaczającego świata, o czym świetnie pisał w swoim artykule GG. Choć dojrzewałem już w erze V8 Vantage, nigdy nie robiły na mnie takiego wrażenia jak właśnie DB.

Aby uzyskać dźwięk porównywalny z DB5, Miura potrzebowała aż dwunastu cylindrów i czterech gaźników

Z tym większym entuzjazmem przyjąłem scenę, kiedy po odsunięciu blaszanych drzwi z ciemności starego garażu wyłonił się właśnie DB5, z katapultą na fotelu pasażera i karabinami wysuwajacymi się z charakterystycznego grilla. Kiedy parkuje na poboczu wyżynnej drogi gdzieś w okolicach Glencoe w Szkocji (tam według powiesci Iana Fleminga miesciło się Skyfall), na tle zalanej mgłą przełęczy mieniącej się wszelkimi odcieniami brązu, stojąc w szarym garniturze falconer super slim fit Toma Forda z kontrowersyjnie odpietym jednym z guzików u rękawów i gładką prezydencką poszetką w kolorze niespotykanej wcześniej koszuli tab collar jest najwspanialszą inkarnacją Bonda, z jaką miałem dotychczas do czynienia. Łączy to co klasyczne, z tym co nowoczesne, nawet ciut wyłamujace się z kanonów dobrego gustu, ale tylko po to, by stworzyć nowy trend.

Nowy Bond łamie trendy, ale potrafi dostrzec to co najlepsze w tradycji

Old dog, new tricks – taki Bond mi się podoba. Zwraca uwagę na to, co najlepsze w nowoczesności i najcenniejsze w tradycji; dlatego nie mogło zabraknąć Aston Martina DB5. A to cieszy, szczególnie teraz w czasach upadku dobrej rozrywki.

Powrót

Geniusz naszych czasów

Połączenie romantyka i pozytywisty, jeden z nielicznych nam współczesnych, którego bez zbytniej egzaltacji można nazwać prawdziwym geniuszem

Pasja syna piekarza

Geniusz to jedno ze słów – jak prorok, konkwistador, faraon – które utożsamiamy z kartami historii. Kopernik, Mozart, Benjamin Franklin, Leonardo da Vinci – niewątpliwie. Ale dawno temu. W czasie teraźniejszym rzadko mówimy o geniuszach. Horacio Pagani jest najoczywistszym geniuszem, jakiego potrafię wymienić w świecie początku XX wieku.

Fakt, że ktoś taki pojawił się współcześnie, zakrawa na cud. Gdyby jego jedynym darem była nieprawdopodobna pracowitość, zostałby cenionym rzemieślnikiem. Gdyby był nim tylko fenomenalny talent, dobijałby się może do różnych drzwi mówiąc „Jestem wyjątkowy”, jak ci, którzy mówią to bez pokrycia. Gdyby zabrakło mu niebywałej siły charakteru, starzałby się już, powtarzając z frustracją, że w dzisiejszym świecie indywidualność nie ma szans się przebić. A jeszcze wizja, pasja, upór – wszystko to ponad miarę – i w najbardziej niespotykanym połączeniu ze skromnym, spokojnym charakterem i krańcową niepodatnością na gwiazdorstwo czy dumę.

Horacio Pagani urodził się w 1955 r. w rodzinie włoskich emigrantów osiedlonych w argentyńskim interiorze niedaleko Rosario. Z zaplanowaną przyszłością. Miał przejąć rodzinny interes: piekarnię i małą pasterię – wytwórnię świeżego makaronu. To, co nastąpiło w ciągu następnych lat, było erupcją wulkanu. Zdarzenia rozwijały się intensywnie, inicjowane kształtującą się pasją, a nie zewnętrzną sposobnością. Opisując je, trudno nie popaść w ton biografii dawnych mistrzów. Uprzedzałem: ta historia to cud.

Horacio od początku pragnął tworzyć piękne, wyjątkowe samochody. Modele, które w dzieciństwie rzeźbił z balsy, stoją dziś w hallu jego fabryki – jedne zdradzają fascynację bolidami typu Le Mans, inne klinowatymi GT w stylu Bertone i Pininfariny. Z czasopism, na które naciągał rodziców, przerysowywał zdjęcia samochodów, sczytywał do sucha teksty i informacje techniczne. Chłonął magiczny puls pracy pobliskiej fabryki – łoskoty, wibracje, dym z komina, rytm porannych zmian. Gdy w sąsiedztwie pojawił się samochód naówczas wyjątkowy, Mercedes 250, zamiast zostać przewiezionym i patrzeć, czy go widzą, wolał posiedzieć w kabinie. Badał kształt dźwigni, opór cięgien, klik przycisków, jakość wykończenia.

Zbudował ziemny tor dla aut-zabawek. Odratował gruchota – motocykl Legnano. W następnym wprowadził modyfikacje. Jako nastolatek zrobił sobie buggy z zestawu zrób to sam i strupieszałego Renault Dauphine. Ale jak zrelacjonować tysiące nocy spędzonych na studiowaniu wszystkiego, co dotyczyło samochodu, jego budowy i projektowania?

W złym czasie, w złym miejscu

Analizując dzieła wielkich włoskich stylistów Horacio rozumiał, że projektant musi łączyć talent do form z rozumieniem kwestii technicznych

Pagani z lat dorastania to już nie poczciwa lektura, argentyńskie Kto mi dał skrzydła?, lecz scenariusz filmu. Tyle, że nie dałoby się go sfabularyzować, bo film potrzebuje dramatu. Upadku, podniesienia się i rewanżu. Horacio, powtarzający od dziecka: „W przyszłości będę budował w Modenie najpiękniejsze samochody świata”, konsekwentnie piął się po równi pochyłej do góry. Bez upadków.

Miał idoli. Pierwszym był Juan Manuel Fangio, legenda wyścigów, pięciokrotny Mistrz Świata Formuły 1 i kultowa postać w Argentynie. Dalekimi, nieosiągalnymi – wielcy włoscy styliści, jak młody wówczas Giugiaro. Analizując ich dzieła Horacio rozumiał, że projektant musi łączyć talent do form z rozumieniem kwestii technicznych. Pod tym względem miał mistrza absolutnego i największego idola, Leonarda da Vinci, którego twórczość poznawał dzięki prenumerowanej serii wydawniczej.

Trudności pokonywał i to na każdym kroku, ale niespektakularne – takie, jakie niesie prawdziwe życie. Poszedł, gołowąs wśród dorosłych rzemieślników, na kurs formowania z włókna szklanego, lecz instruktor zniknął z zapłatą za semestr. Rozpoczął studia wzornictwa przemysłowego w la Plata, ale trafił na okres powrotu Perona, przemocy i chaosu w kraju, paraliżu na rozpolitykowanym uniwersytecie. Przeniósł się na inżynierię-mechanikę do spokojnego Rosario, jednak szybko uświadomił sobie, że niemrawa, archaiczna edukacja skradnie mu najbardziej twórcze lata.

Większy niż Argentyna

Przeszkody mnożyły się. Horacio z pomocą i rekomendacjami wielkiego Fangio pojechał do Włoch

Ambicją pokolenia emigrantów, które osiągnęło stabilność, jest wykształcić dzieci. Horacio pokonał także opór rodziny. Będzie samoukiem i sam na siebie zarobi. W szopie koło domu wykonał stołki z podnóżkami do baru. Hardtop do pikapa. Kompletną przyczepę kempingową, którą pokazał na wystawie jako Horacio Pagani Design. Samochód transmisyjny dla lokalnego radia. Pojazd pomiarowy dla laboratorium drogownictwa. Krzywa wzrostu szła stromo do góry.

Pagani wykorzystał atut małych producentów – każdy produkt personalizował, robił na miarę, bez uśredniania. W wieku 20 lat osiągnął status sprawnego rzemieślnika. Mógł nim pozostać. Wejść w wyrobioną milionami życiorysów koleinę, wiodącą od młodzieńczego „zmieniać świat!” po rutynowe „stateczna praca i święty spokój”… Co zrobił? Zaprojektował i zbudował bolid Formuły 2. Od szefów Renault wyciągnął silnik. I gdy stanął na progu świata wyścigów, cofnął się. Zrozumiał, że wciągnie go to i oddali na zawsze od powołania projektanta najpiękniejszych samochodów świata.

Przeszkody mnożyły się. Kraj pogrążony w kryzysie po Falklandach nie dawał perspektyw; na ambicje Paganiego był za mały. Horacio z pomocą i rekomendacjami wielkiego Fangio pojechał do Włoch. Tam kryzys miał inne oblicze: bezrobocie, cięcia, związki zawodowe, opór przed zatrudnieniem przybysza, choć z włoskim obywatelstwem. A przecież musiał zacząć jako prosty pracownik; nie przyjeżdżał z finansami, w roli przedsiębiorcy przejmującego fabryki, jak kiedyś Alejandro de Tomaso.

W przełomowej chwili Pagani wyciągnął kolejną broń: determinację. Zamknął swoje życie za oceanem i zjechał do Modeny, by z bliska wypatrywać okazji. Wraz z nowo poślubioną żoną mieszkał na kempingu. Miał namiot, dwa rowery plus wszechstronne, przekonujące dossier projektów i realizacji.

Lamborghini i kompozyty

Z formowania kompozytów Pagani uczynił sztukę, ze wszech miar użytkową

Upór i wiara w siebie przyniosły efekt. Dostał pracę. W Lamborghini spotkał ludzi, którzy poznali się na jego potencjale. Powiedział, im że może zacząć od zamiatania, ale stworzy najpiękniejsze auta świata. Intensywnie poznawał techniki i metody pracy; jego wszechstronność pasowała do pół-manufaktury w Sant’Agata.

Wreszcie trafił asa. Fabryka, by wykorzystać grant państwowy, utworzyła dział materiałów kompozytowych. Starszyzna była sceptyczna; zadanie powierzono młodemu. W 1987 r. Countach Anniversary – jego restyling czołowego Lamborghini z tych lat – odniósł sukces rynkowy, jednak nazwisko Pagani pozostawało anonimowe. Horacio zrozumiał, że znów, na nowym poziomie, pora na samodzielność.

Założył firmę Modena Design. Kupił na kredyt autoklaw do formowania kompozytów. Został ekspertem od włókien węglowych, konsultantem i dostawcą Lamborghini. Wtedy spadł nowy cios: wojna w Zatoce Perskiej, stagnacja na rynku superaut. I następny: po wojnie kompozyty oferowała pozbawiona zamówień branża militarna – więcej i taniej. Także dla Lamborghini. Horacio chwytał najróżniejsze zlecenia. Na części dla Aprilii, na buty dla Alberto Tomby, na siodełka kolarskie, nawet na Daihatsu. Poszerzał doświadczenie, ale rozmieniał się.

Oto wyśnił się wielki mój sen…

Zakład Paganiego otwiera nowy wspaniały rozdział, pokolenia modeli Huayra

Ostateczny atak Pagani przypuścił w 1993 r. – w okresie upadku Bugatti pod Modeną i zwątpienia w przyszłość supersamochodów. W dzień pracował na chleb, nocami projektował swój supersamochód. Od podwozia i zawieszenie po styl i detale. Wszystko. Supertechnologie ożenione z czystym i szczerym rzemiosłem. Fangio pomógł raz jeszcze – skontaktował go z szefami Mercedesa, a ci ocenili pozytywnie to, co ujrzeli i obiecali dostarczyć odpowiedni silnik. Mając kompletny projekt i żadnych środków na jego realizację, dopuścił do udziału grupę przemysłową, ale nigdy nie skorzystał z żadnych funduszy publicznych.

Ogromu prac, z których wyłoniła się Pagani Zonda – stworzenia funkcjonującego prototypu, homologacji, testu zderzeniowego decydującego o być albo nie być – nie sposób opisać. Stosowniej podsumować parę przemyśleń współtworzących credo projektanta-konstruktora Paganiego. Świadom, jak wąską niszę tworzą jego dzieła, stawia na ich unikalność i subiektywizm: żadnego uśredniania pod przeciętny gust. Szyje na miarę, personalizuje każdy egzemplarz; nie istnieją dwa identyczne. Z markami bogatymi w tradycje rywalizuje nadając swoim samochodom radykalną ekspresję i rozpoznawalność. „One nie mają skłaniać do kalkulacji, czy warto je kupić” – mówi – „lecz do popełnienia szaleństwa, by je posiąść”.

Z nie mniejszą uwagą Pagani ocenił rynek. Dostrzegł, że klientów nie muszących liczyć się ze skalą wydatku przestały zadowalać auta bazujące na modelach wyczynowych: twarde, trudne, narowiste, dla zawodowców. Spełnia ich oczekiwanie większej użyteczności, komfortu, nawet hedonizmu w obcowaniu z maszyną. Jednocześnie, rozumiejąc, że łatwiej i przyjemniej prowadzi się samochody lekkie, odciąża je, optymalnie rozkłada masy, obniża ich środek. W pierwszej próbie pogodził pozorne sprzeczności: auto lekkie, rasowe, lotne i reagujące z wygodnym, ergonomicznym, posłusznym.

Dziś, po ponad setce sprzedanych sztuk najpiękniejszego superauta świata – Pagani Zondy – jego zakład pod Modeną otwiera nowy wspaniały rozdział, pokolenia modeli Huayra.

Leonardo z Modeny

Dzieła Paganiego można porównać do tego, co osiągnął da Vinci, jego idol sprzed pięciu wieków

Pięćset lat temu, gdy żył Leonardo da Vinci, świat był na tyle mały, że potężny geniusz mógł opanować do mistrzostwa tak różne dziedziny, jak architektura, malarstwo, rzeźba, poezja, muzyka, filozofia, matematyka, mechanika, anatomia i szereg innych. Już wkrótce później stało się to niemożliwe. Dziedziny pączkowały, przybywało nowych, a istniejące dzieliły się na sektory.

Dziś, w realiach specjalizacji, gdy koncerny siłami setek wycinkowych ekspertów tworzą produkty perfekcyjne i pozbawione serca, dzieło Paganiego można porównać do tego, co osiągnął da Vinci, jego idol sprzed pięciu wieków. Samouk, na kolejnych etapach broniący indywidualności przed wciągnięciem w szare tryby kompromisu, opanował obszar niewyobrażalny. Dizajn. Mechanikę. Kinematykę. Aerodynamikę. Ergonomię. Konstruowanie z włókien węglowych, które patentuje. Mgławicowy świat ekstremalnych osiągów. Niesie nam renesans supersamochodu jako przedmiotu obdarzonego wartością humanistyczną, artystyczną, emotywną, a nie samym chłodem sprawnej techniki.

Historia Horacio Paganiego wymyka się kategoriom. Od dziecięcej pasji przez upór i pracowitość po sukces – to przecież wzorcowa powiastka pozytywistyczna, poprawna do znudzenia. Ale dzieje człowieka genialnego, który porwał się na nierealne, sam wymarzył i zrealizował twór, którym konkuruje z potęgą globalnych firm, to nic innego jak wielki błysk romantyzmu.

Grzegorz Grątkowski / Supercar Club Poland

Powrót

Lista postów